O serialu wyprodukowanym przez HBO już chyba każdy słyszał - sieć aż huczy od kolejnych doniesień na jego temat, w radiu lecą spoty promocyjne, a ludzie dzielą się wrażeniami z kolejnych odcinków w spotkaniach w cztery oczy i na czatach internetowych. Sporo osób jednak nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest to produkcja oparta na książkowej sadze autorstwa George’a R.R. Martina. A szkoda, gdyż - nieujmując serialowi niczego - literatura po raz kolejny udowadnia, że jest lepsza od każdej ekranizacji. “Pieśń lodu i ognia” - gdyż tak brzmi właściwa nazwa sagi, “Gra o tron” to tylko tytuł pierwszej części - to świetna lektura, która bije na głowę większość wytworów światowej fantastyki. W tym nawet samego “Władcę pierścieni” - choć taką opinię wielu fanów Tolkiena może uznać za herezję.
Źródło sukcesu sagi Martina
Zastanówmy się nad tytułowym pytaniem - skąd wziął się fenomen książek? Dzieło Martina wyróżnia się tak zwaną dorosłością. Nie ma tu miejsca na ckliwość, naiwność i moralizatorstwo, jakie można znaleźć w wielkich ilościach w trylogii Tolkiena. I nie chodzi tu tylko o to, że autor “Pieśni lodu i ognia” potrafi uśmiercać głównych bohaterów i tym samym wywoływać rozpacz wśród czytelników. Po prostu martinowscy mieszkańcy wymyślonych krain są postaciami z krwi i kości - prawdziwymi ludźmi z całą paletą zalet, wad i słabości. Wydarzenia zawarte w sadze są swoistą kwintesencją tego, co działo się w Europie (i po części też w Azji) w Średniowieczu. Są więc tu rywalizujące o tron rody, są też wielkie bitwy i straszliwe zdrady.
Nie ma za to idealizacji, którą można napotkać w wielu dziełach z tamtego okresu. W książkach Martina nie znajdziemy nieskalanych grzechem rycerzy w błyszczących zbrojach ani cnotliwych panien w kryształowych wieżach. Pod złoconymi pancerzami często kryją się prawdziwe kanalie, a piękne kobiety potrafią być bardziej bezwzględne i okrutne od mężczyzn. Wydaje się, że to, czym Martin najbardziej czaruje, to umiejętność wciągającej narracji - budowania wiarygodnych (tak! w fantasy!) światów, kreowania ciekawych postaci i wymyślania pasjonującej narracji. Zwroty akcji są tak liczne i tak zaskakujące, że nie pozwalają czytelnikowi na zaczerpnięcie oddechu
Swoją drogą, w fantastyce można dostrzec ciekawą rzecz - autorzy rzadko potrafią wyjść poza naszą ziemską historię. Chodzi tu o podobieństwa wymyślonych krain i ludów do rzeczywistych miejsc i narodów. I tak w sadze Martina pojawiają się Żelaźni Ludzie, żyjący na wyspach łupieżcy, którzy uznają jedynie siłę miecza. Skojarzenie z wikingami nasuwa się błyskawicznie. Królestwa, o których tron trwa walka, są położone na zachodnim kontynencie zwanym Westeros, na północy którego znajduje się Mur (Hadriana?) oddzielający świat cywilizowany od domeny Dzikich. Na wschód od Westeros są położone pustynne krainy żyjące głównie z kupiectwa…Tolkien też nie potrafił wyjść poza pewne schematy: złowrogi Mordor ulokował na wschodzie, a cywilizowane kraje - na zachodzie
Czy warto oglądać Grę o Tron?
Serial wciąga wielu swoim rozmachem - to bardzo droga produkcja, która wymagała wielu nakładów ze strony producentów. W ostatnich odcinkach jednak entuzjazm wyraźnie wyhamował, gdyż scenarzyści zanadto skupili się na długich scenach dialogowych, obcinając dynamiczną akcję, co w branży filmowej jest grzechem ciężkim. Czytelnicy sagi Martina zaś mają im za złe, że zaczęli coraz bardziej odbiegać od oryginału, wycinając ważne wątki i postacie oraz dodając swoje własne wariacje na temat fabuły. Wszystkich na raz z kolei zdenerwowało zupełnie nieuzasadnione epatowanie “pikantnymi” treściami. Tutaj trzeba podać przykład gwałtu na Cersei dokonanego przez jej brata Jaime - w książce był to stosunek za obopólną zgodą. Podobnie w przypadku przedstawienia Oberyna Martella jako rozwiązłego fana domów publicznych, spłycając przy tym jego właściwą rolę w historii opowiedzianej przez Martina.
Odpowiadając na pytanie postawione w śródtytule - warto, o ile nie planujesz przeczytać sagi. Jeśli chcesz lepiej poznać świat Westeros, zacznij od sięgnięcia po pierwszy tom serii, a odcinki serialu zostaw sobie na potem. Dla uczulonych na słowo pisane nie ma przeciwskazań, by zacząć i skończyć na filmowej adaptacji.